Hejcie, hejcie, co z tobą zrobić?
Samotność to plaga naszych czasów. Realne więzi międzyludzkie i bezpośrednią komunikację, także międzypokoleniową, przez lata zastępowaliśmy telewizją, co i tak jest niczym w porównaniu z rewolucją, jaką wywołała w tej dziedzinie telefonia komórkowa i internet. Złudzenie stałej dostępności, wieczne „on-line”, stała możność wysłania wiadomości i oczekiwanie szybkiej reakcji niesie za sobą wiele fatalnych, a nieuświadamianych skutków.
Gdzie jesteś, inteligencjo?
Wszechobecność i popularność hejtu każe przede wszystkim zadać fundamentalne pytanie o rolę i odpowiedzialność inteligencji w społeczeństwie, a ta niestety spada, podobnie jak rozmywa się niestety tożsamość i etos „inteligenta”. Coraz mniej wiadomo kto by to miał być, co sobą reprezentować, co wnosić i czego od siebie wymagać. Na drugim biegunie trzeba pamiętać, że niegdysiejszy „wiejski głupek”, który wiódł swe szczęśliwe życie na przypiecku, z mocno ograniczonym audytorium – dziś na ogół ma przed sobą szeroko otwarte drzwi do kariery w mediach społecznościowych, dostając więcej „lajków i szerów” niż nudne, sztywne wpisy jajogłowych lamusów, gdyby zdecydowali się cokolwiek opublikować.
Woody Allen w swoim filmie „Zakochani w Rzymie” pokazuje nam humorystyczny obraz przygody Leopoldo, zwykłego włoskiego urzędnika, który z nikomu – nawet jemu samemu – nieznanych powodów staje się celebrytą, a wkrótce potem z równie niezrozumiałych powodów ten status traci. Bardzo szybko jednak uczy się celebryckich zachowań i przyzwyczajeń, a przede wszystkim zaskakująco szybko nabywa nieogarnionego głodu celebryctwa, co jak się wydaje trafnie diagnozuje społeczny narkotyk i obsesję ery mediów społecznościowych. I tu znów hejt jako interesujący propozycja, bo jak już powiedzieliśmy, czyni sławnym szybciej, taniej, łatwiej i pewniej niż pozytywny dorobek. Jest to tym bardziej niepokojące, że większość dzisiejszych nastolatków marzy o karierze youtubera, instagramera, influencera i social media ninja – ewentualnie wybitnego kucharza….
Ofiary i prześladowcy
Kategorią sama w sobie jest hejt jako narzędzie osiągania celów politycznych i religijnych. Wspomniałem już mobilizującą moc doktryny oblężonej twierdzy i jednoczącą moc poszukiwania wspólnej niedoli i wspólnego wroga. Psychologia podpowiada nam tu model tzw. trójkąta dramatycznego, opisany przez Dr Stephena Karpmana. Zjawisko, które trójkąt opisuje, polega na naprzemiennym, niemal automatycznym przechodzeniu przez trzy gry z osobistą odpowiedzialnością za nasze sprawy – przy jednoczesnym obsadzaniu w tych rolach innych uczestników naszych codziennych zmagań. Harmonijny obraz świata, który jest wygodny, bo zwalnia z odpowiedzialności i potrzeby wysiłku wymaga trzech aktorów: ofiary – tu najchętniej widzimy siebie, prześladowcy – tu ci, co są winni naszych nieszczęść, i ratownika – kogoś, kto nam przyjdzie z pomocą i za nas całą sprawę załatwi. Rasowy hejter to nałogowiec trójkąta dramatycznego – czuje się ofiarą, więc zamienia się w prześladowcę domniemanych winnych, którzy za wszystko ponoszą odpowiedzialność. Czasem jeszcze pokaże ratownika – ideologię bądź osobę, która ma moc wszystko wyjaśnić i uzdrowić. Nie inaczej w narracjach politycznych i religijnych – jesteście ofiarami, wasi prześladowcy są tam, my ich znamy, zdemaskowaliśmy ich niecne gry, uratujemy was, tylko na nas zagłosujcie. Wygląda na to, że pociągająca uroda trójkąta Karpmana wynika z tych samych powodów, dla których tak popularny jest hejt jako postawa życiowa. Pozwala pozbyć się uciążliwej odpowiedzialności za siebie – a jednocześnie poczuć dobrze, obciążając innych odpowiedzialnością za wszystkie swoje porażki. Formalne echa takiej postawy odnajdujemy nawet w tekście polskiego hymnu narodowego:
Jeszcze Polska nie zginęła,
Kiedy my żyjemy.
Co nam obca przemoc wzięła,
Szablą odbierzemy.
W poszukiwaniu przyjaciół
Samotność to plaga naszych czasów. Realne więzi międzyludzkie i bezpośrednią komunikację, także międzypokoleniową, przez lata zastępowaliśmy telewizją, co i tak jest niczym w porównaniu z rewolucją, jaką wywołała w tej dziedzinie telefonia komórkowa i internet. Złudzenie stałej dostępność, wieczne „on-line”, stała możność wysłania wiadomości i oczekiwanie szybkiej reakcji niesie za sobą wiele fatalnych, a nieuświadamianych skutków. Z jednej strony nie zaspokajamy naszych osobistych potrzeb związanych z bliskością, kontaktem, intymnością, przyjaźnią, miłością, poczuciem zobowiązania czy zaufania. Trywialne już się stały obrazy rodziny w restauracji czy kinowym foyer, na których wszyscy – rodzice i dzieci – wlepiają oczy w smartfony, jakby tam byli sami. Kawałek duszy tych ludzi, który się powinien zbudować przez kontakt, wspólne emocje, dialog – jest budowany przez coś innego. Jakość tych treści na pewno nie jest zadowalająca i skutki tego widzimy, choćby w malejącej wrażliwości, wyobraźni emocjonalnej, zdolności do zaufania i współpracy, poczuciu bezpieczeństwa, zdolności do tworzenia długoterminowych relacji – a z drugiej strony – w rosnącym zapotrzebowaniu na psychoterapię, leczenie psychiatryczne i coaching.
Jednocześnie – zaniedbując samych siebie – nie uczymy się szacunku dla innego. Skoro jego obraz to dla nas coraz bardziej „profil” i „nick” – coraz trudniej nam sobie wyobrażać realnego, czującego człowieka. Z tej perspektywy zrozumiałym jest, jak łatwo takie „cloudy nicków” banować, skreślać, hejtować. Hejt to nienawiść to ktoś, kogo nie widzisz, nie masz szansy zobaczyć, a nawet nie potrzebujesz sobie wyobrazić, żeby odreagować złe emocje, wyhodowane w wirtualnej samotności.
A dolegliwość tej samotności – jeśli się ją czuje – najłatwiej zaleczyć z kompanami od hejtu, bo przecież już powiedzieliśmy, że nic tak ludzi nie łączy i nic takiej ulgi nie daje jak wspólna niedola… Złoczyńcy w grupie są silniejsi, jeśli się kłócą, to dopiero przy podziale łupów, a skoro łupy w hejcie są trudne nawet do zdefiniowania – mamy płaszczyznę współpracy o dużym potencjale. Fermy trolli to są społeczności, które łączą dużo silniejsze spoiwa niż pieniądze i misja. Pieniądze na ogół nie są tam duże, a misja i cel ataku często zmienny…
W poszukiwaniu mocy
Kim jestem? – to odwieczne pytanie człowieka i o człowieka, zadawane przez filozofów od zawsze. Od dwustu lat pomaga psychologia, która do jakościowego, filozoficznego wymiaru tego pytania dodała wymiar ilościowy, tworząc pojęcie „poczucia własnej wartości”. Poczuć własną wartość to według wielu teorii psychologicznych jeden z fundamentów szczęścia i spełnienia w życiu. Paradoksalnie wydaje się, że jest to jednocześnie jeden z większych głodów naszych czasów. Cywilizacja, która zajrzała w przeszłość do momentu na ułamki sekund po Wielkim Wybuchu, zajrzała wgłąb atomu na niewyobrażalną skalę i umie badać galaktyki oddalone w przestrzeni i czasie – jednocześnie w rozbrajający sposób łaknie poczucia własnej wartości, szukając go na kursach i konferencjach, które są właściwie intelektualnie żenujące. W tej perspektywie albo zaakceptujemy perspektywę Pascala i przyznamy, że w swej kruchości i nieprzewidywalności życia jesteśmy „trzciną myślącą”, co wymagałoby szukania prawdy o nas także w zaakceptowaniu zmienności, niepewności i wrażliwości naszego bycia, albo zagłuszenia tej prawdy jakimś rodzajem mocy. Oczywiście natychmiast pojawia się pytanie, skąd ta moc ewentualnie miałaby się wziąć. Hejterzy najprawdopodobniej takich rozważań nie prowadzą, ale moc mają, a przynajmniej twierdzą, że mają. Psychologia te mechanizmy doskonale wyjaśnia: strach przed własną słabością, zaprzeczanie emocjom, kompleksy, poczucie krzywdy generują potężną energię psychiczną, która się najłatwiej wyraża przez agresję i destrukcję. W tym sensie można domniemywać, że celebracja mocy hejtera jest w gruncie rzeczy sygnałem jego wewnętrznej słabości, tak wielkiej, że wymaga aż tak masywnych obron.
Tę perspektywę dobrze zobaczyć na tle nietzscheańskiej koncepcji „woli mocy” i jej współczesnych odprysków, łącznie z częstym w internecie dopiskiem/komentarzem do energetycznych imprez, rozrywkowych czy motywacyjnych, gdzie się niemal pozdrawiają zwrotem „jest moc!”. Może jakieś echa tego myślenia stoją także za znanym z Gwiezdnych Wojen pozdrowieniem „niech Moc będzie z tobą”? Jedno jest pewne: nie ma lepszej drogi, by mały człowiek poczuł moc, niż wrzucenie kilku hejterskich komentarzy do internetu, najlepiej pod nickiem gwarantującym anonimowość… A jeszcze jeśli mój nick udałoby się tak wypromować jak Banksy’ego – to by była Moc!
A rzeczywistość jest taka, że człowiek, który nie potrafi sobie odpowiedzieć na pytanie „kim jestem” znajduje poprzez hejt łatwą namiastkę – mówi sobie, kim na szczęście nie jest i od kogo jest w swojej opinii lepszy…
Kim ja muszę być, skoro takich zawodników kasuję?
Pokaż mi swoich wrogów, a powiem ci kim jesteś. Można poznać kaliber zawodnika po tym, z kim staje do zawodów, kto z nim polemizuje, kto go zauważa. Orły rzadko poświęcają czas, uwagę i energię gołębiom. Dożyliśmy czasów, w których każdy, nawet wspomniany już wyżej „wioskowy głupek” może być dostrzeżony jako „komentator” autorytetów. Wypada tu gorzko zauważyć, że kiepskie to wystawia świadectwo naszym czasom. W Średniowieczu najwięksi mistrzowie pisali komentarze do dzieł Arystotelesa, w XXI wieku tabuny trolli komentują co popadnie, nie oszczędzając najwybitniejszych autorytetów prawa, medycyny (tu ruch antyszczepionkowy i leczenie raka czym popadnie), finansów. Pamiętam gorącą dyskusję w pewnym programie telewizyjnym na temat leczenia jednej ze skomplikowanych chorób genetycznych, do której w którymś momencie dołączono telefonicznie profesora medycyny, eksperta w temacie. Rozpoczął na luzie i z uśmiechem: „pozdrawiam dyskutujących w studio, zarówno tych, co się znają, jak i tych, co się nie znają”. Może to jest tak, że gotowość do wypowiadania się na każdy temat, niezależnie od kompetencji, a nawet odwrotnie proporcjonalnie do nich, jest jakimś odreagowaniem tego, że coraz trudniej jest się znać na czymkolwiek wystarczająco dobrze, aby móc się kompetentnie wypowiedzieć?
Pewnie na tej samej zasadzie prawdziwe autorytety mają tak wielką moc prowokowania hejterów. Prawdziwy fachowiec – oprócz tego, że się zna – ma na ogół wystarczające poczucie własnej wartości i autonomię/pozycję, pozwalającą bez owijania w bawełnę, upiększania czy koloryzowania mówić prawdę. Tego hejterzy nie znoszą. Takie autorytety budzą hejt „twardy”, agresywny, w odróżnieniu od hejtu „miękkiego”, celebrycko – rozrywkowego, harcowania hejterskiego, które się budzi w reakcji na tzw. autorytety totalne, tzn. ludzi, którzy na każdy temat się wypowiadają na niczym się nie znając. Wystarczy, że zaśpiewałem piosenkę, niekoniecznie zresztą poprawnie, pozbierałem trochę lajków, a już w telewizji śniadaniowej i pismach kolorowych opowiadam jak budować związki, wychowywać dzieci czy urządzać święta. Trzeba się tylko zapytać, czy większa jest głupota tych, co takich „ekspertów” zapraszają, czy tych, co ich słuchają, A może zapraszają, bo sprawdzili, że słuchają? Osobną sprawą jest, że gdyby i mnie kiedyś do telewizji śniadaniowej zaproszono, niestety wiem, że dobrze by było od jakiegoś hejciku zacząć – inaczej nuda, oglądalność leci na łeb na szyję…
Nuda zabija
W ten sposób dochodzimy do problemu nudy. Nadmiar bodźców i ich obfitość rodzi zobojętnienie. Już nie czujesz – smaku, radości, przyjemności, ciekawości, ekscytacji. Nuda. Coś się musi wydarzyć. Hejt się do tego idealnie nadaje, choć również podlega prawom zobojętniania pod wpływem powtórzeń. Jest jak narkotyk. Trzeba zwiększać dawkę, żeby wciąż cieszyło. Potrzebny jest hejt spektakularny… A może sam coś zhejtuję? Własny hejt leczy nudę jak mało co…
Nieudolni w poszukiwaniu wartości
Warto dla uczciwości zobaczyć w hejterze człowieka, z jego głodem pozytywnych wartości. Może nieudolnie i po omacku, ale przecież oni szukają wartości, nawet jeśli w praktyce trzeba by użyć przedrostka „pseudo”.
Po pierwsze – w jakiś sposób próbują wymierzać sprawiedliwość, nawet jeśli to jest sprawiedliwość Kalego, bliższa Kodeksowi Hammurabiego niż zasadom cywilizacji judeochrześcijańskiej.
Szukają choćby złudzenia równości: inni mają więcej, więcej im wolno, a ja? Mnie przecież też, a skoro nie, to przynajmniej jako hejter będę górą.
Szukają bezpieczeństwa i poczucia wpływu – nikt na mnie nie zwracał uwagi, a tu proszę, martwią się tym co robię i nawet poważne artykuły na mój temat powstają. Co więcej – nie jestem sam, ma poczucie wspólnoty i walki o wspólną sprawę, a na koniec dnia – nawet jeśli się coś niedobrego wydarzy, zawsze mam wygodne alibi, że przecież niczego złego nie zrobiłem. To nie moja wojna… Swoją drogą, byłoby ciekawe zbadanie, jakie są proporcje hejterów zaangażowanych ideowo, którzy w ten sposób świadomie walczą o jakieś idee, a jaka ich część to szukający rozrywki harcownicy albo wojska zaciężne, gotowe podjąć każdą potyczkę, byleby jakąś korzyść odnieść, albo nudę zabić…
W poszukiwaniu ulgi
Zarządzanie emocjami to ważna umiejętność, zwłaszcza jeśli rozmawiamy o emocjach negatywnych. Radzenie sobie ze złością, zazdrością, nienawiścią, podejrzliwością, granicami – własnymi i stawianymi przez innych, smutkiem, niepewnością, są coraz bardziej konieczne, by żyć. Jednocześnie rodzice, szkoła i sfera publiczna nie uczą tych umiejętności. Brakuje pozytywnych wzorców. Zostawieni samym sobie wybieramy zaprzeczanie i wypieranie, co oczywiście kumuluje negatywną energię. Często ta energia dodatkowo się wzmacnia przez presję społeczną i religijną, a także społeczne stereotypy ról męskich i żeńskich. Siłą rzeczy emocje w ten sposób stymulowane, w warunkach utrudnionej autoekspresji i możliwości odreagowania w realu, znajdują ujście w sieci. Skompresowana energia psychiczna jest w momencie odreagowania niemal niemożliwa do kontrolowania. Osoby pracujące w call center i telefonicznych działach reklamacji/obsługi klientów doskonale wiedzą, że najwięcej nieracjonalnej agresji wylewa się na nich w poniedziałkowe poranki, po otwarciu linii dla dzwoniących. Skumulowana negatywna energia weekendu musi gdzieś znaleźć sobie ujście. Niestety, ta kumulacja sprawia, że rozładowanie jest silne i ślepe, nie liczy się kogo atakują i za co, gadzi mózg bierze górę. Obawiam się, że stosunkowo duża część naszego społeczeństwa powstrzymuje swoje emocje, asertywność i autoekspresję w kluczowych dziedzinach swojego życia i relacjach – okresowo się jedynie destabilizując przez zachowania agresywne i przemoc. Dla nich hejt i postawa hejterska jest namiastką normalnego komunikowania swoich odczuć i opinii światu, a także – co niebłahe – formą testowania granic. Na ile mogę sobie pozwolić? Jak dalece mogę zaryzykować bycie sobą w relacji, nie ryzykując odrzucenia czy potępienia? Na ile mogę być dla kogoś problemem? Co mi zrobią? Co mi mogą zrobić? Robię to wszystko i proszę, jaki jestem OK!
Dokąd zmierzamy?
Nasz obraz hejtu nie byłby pełny, gdybyśmy nie dotknęli kwestii odpowiedzialności za hejt. Czy rzeczywiście – co by mi się nawet podobało – to hejter ponosi całkowitą odpowiedzialność za swoje działania? Z pewnością tak jest, trudno obciążać odpowiedzialnością system czy technologię. Jest jednak pewien czynnik, który wymaga specjalnej uwagi – mam na myśli jakość przywództwa, społecznego, biznesowego, politycznego czy religijnego i związane z nim kreowanie klimatu, kultury społecznej, zestawu oczywistości, jakie obowiązują w naszych społecznościach. W tym sensie lider, który odwołuje się do najniższych ludzkich instynktów, o których wyżej pisałem, staje się także liderem hejtu, nawet jeśli go wprost nie uprawia. Współodpowiada jako współsprawca. Kiedyś to byli „specjaliści od śpiewu i mas”, dziś są zwani „spin-doktorami” – dobrze by było, żeby mieli świadomość, że tam gdzie większy wpływ, tam większa odpowiedzialność.
Wartości czy normy?
Liderzy, spin-doktorzy i wszyscy, którym zależy na kształcie naszego świata – stajemy przed pytaniem: co robić? Na ile mamy szanse i możliwości jakiegoś zapanowania nad rosnącą plagą hejtu? Etyczny postęp można zrealizować poprzez silne normy wsparte sankcjami albo wychowanie do wartości wsparte presją społeczną. Biorąc pod uwagę, że internet bardzo źle znosi regulacje, pozostają wartości. W nich nadzieja.
Autor: Dariusz Duma
filozof, doradca, ambasador Legalnej Kultury