W kinie nie ma sprawiedliwości

Na początku był niepokój, potem lęki o sytuację finansową, które do dziś pozostały – pewne instytucje nagle stały się niewypłacalne przez to, że kina są zamknięte. Spowodowało to wiele stresów i nerwów, ale mogę powiedzieć, że na końcu – choć jeszcze nie wiadomo co będzie dalej – jest mi łatwiej oddzielić ziarno od plew. Ten czas dał mi większą świadomość, co chcę robić. – z Małgorzatą Szumowską, reżyserką, scenarzystką, producentką, laureatką wielu festiwali filmowych rozmawiała Joanna Sławińska.

Jak sobie poradziłaś z izolacją w czasie pandemii?

 

Spędziłam dwa miesiące na Mazurach, wróciłam niedawno. Jestem niewątpliwie w sytuacji uprzywilejowanej. Byłam w prawdziwej kwarantannie, bo siedziałam w starym domu po moich rodzicach, pachnącym wilgocią, nad jeziorem, paliłam nieekologicznie w kominku, smogując dookoła, bo nie ma tam innej formy ogrzewania. Byłam tylko z mężem i dwójką dzieci, młodsze dało mi wycisk, w sumie klasyk. Bycie pełnoetatową mamą, gotowanie wszystkich posiłków, choć uwielbiam gotować, też bywa meczące.

 

Pomagałaś dzieciom w lekcjach?

 

Mam to szczęście, że mój syn, który jest już nastolatkiem, nie potrzebował pomocy w lekcjach, nigdy w życiu nie weszłam nawet w jego dziennik ocen, on jakoś sobie radzi. Ale też ja jakoś przesadnie nigdy do pomocy dzieciom się nie wyrywałam. Córka ma 7 lat i starałam się jej pomoc w lekcjach on-line, ale szło mi gorzej niż jej, więc zaniechałam. Po dwóch miesiącach wróciłam do Warszawy i poszłam w drugą stronę – po ciężkiej kwarantannie postanowiłam nie bać się. Oczywiście myję ręce, ale to jest właściwie wszystko, co robię.

 

Lockdown jest powoli rozluźniany, a ty masz plany zawodowe?

 

Mam plany, ale na razie nie w Polsce, muszę czekać na otwarcie się innych krajów. Natomiast teraz kończę właśnie bardzo duży polsko-niemiecki film z The Match Factory i Lava Films „Wonderful Żenia”. Ten film mam właściwie gotowy, kończę go montować. Kolejny, to film eksperymentalny, dokumento-fabuła „All inclusive”, który będzie miał premierą na jakiejś platformie VoD. Mogę powiedzieć, że w tym momencie jestem usatysfakcjonowana ilością projektów, które udało mi się nakręcić przed pandemią. Mam uczucie, że mnie do planu wcale nie ciągnie.

 

Ten gotowy film dla The Match Factory w bazie filmowej IMDb ma jeszcze tytuł „Masażysta”.

 

Teraz nazywa się „Wonderful Żenia”. To duży film fabularny, w którym jest plejada polskich aktorów: Maja Ostaszewska, Agata Kulesza, Łukasz Simlat, Andrzej Chyra, Katarzyna Figura, a główną rolę gra angielski aktor ukraińskiego pochodzenia Alec Utgoff, który grał w trzecim sezonie „Stranger Things”. Jest to produkcja polsko-niemiecka, z polskiej strony producentem jest Lava Films, ze strony niemieckiej The Match Factory. Kończymy montaż, i tak jak wszyscy czekamy na jakieś możliwości festiwalowe, które są niepewne, więc nie wiadomo, czy film nie będzie czekał do przyszłego roku. Pod filmem podpisujemy się z Michałem Englertem jako duet.

 

Ten cudowny Żenia, emigrant z Ukrainy, w Polsce z masażysty staje się guru dla swych klientów. Szykuje się niezła historia obyczajowa, a może o relacjach Polaków i Ukraińców?

 

To jest czarna komedia, portret polskiej wyższej klasy średniej, która żyje na zamkniętych osiedlach, a Alec Utgoff jest rzeczywiście w roli masażysty – chodzi od domu do domu z łóżkiem i ich masuje. Ale na razie nie chcę więcej zdradzać.

 

Po Twoim rozbawieniu, kiedy o tym mówisz widzę, że będzie tam trochę ironicznego, może lekko złośliwego humoru?

 

To jest zabawny film na pewno, ale ciepły, w klimacie „Body/Ciało”.

 

Jak praca nad montażem filmu „Wonderful Żenia” wyglądała w czasie pandemii?

 

Jeszcze przed pandemią montowałam film z Agatą Cierniak, asystentką Jarka Kamińskiego, a potem nastała pandemia i wtedy montowałam on-line na Zoomie z Jarkiem – mam też przez Zoom kontakt z Michałem Englertem, który jest współautorem – i po prostu się komunikujemy: tu podetnij, tu przełóż scenę, zresztą Jarek większość montażu był w stanie wykonać sam. „All Inclusive” powstawał równocześnie, tu też była Agata Cierniak, tym razem jako główna montażystka i też on-line. Miałam cały czas jakąś pracę, bo dochodziły prawie codziennie rozmowy z producentami w sprawie kolejnych projektów. Gdyby nie było pandemii, to bym pewnie nie wysiadała z samolotu, po prostu cały czas byłabym gdzieś i odbywała fizycznie te same spotkania, które teraz odbywam na Zoomie.

 

Czy coś trwałego pozostanie Ci z tego doświadczenia izolacji?

 

Mam teraz w sobie więcej spokoju i liczę, że coś z tego stanu przetrwa. Na początku był niepokój, potem lęki o sytuację finansową, które do dziś pozostały – pewne instytucje nagle stały się niewypłacalne przez to, że kina są zamknięte. Spowodowało to wiele stresów i nerwów, ale mogę powiedzieć, że na końcu – choć jeszcze nie wiadomo, co będzie dalej – jest mi łatwiej oddzielić ziarno od plew. Ten czas dał mi większą świadomość, co chcę robić.

 

Być może właśnie ta przerwa, to że nie muszę decydować nagle, tylko mam więcej czasu, to, że spotykam się on-line, wywołuje mniejszą presję, nie muszę od razu mówić: o tak, to jest cudowne, chcę to robić. Mogę powiedzieć, że chcę mieć chwilę do zastanowienia się… i zauważyłam, że to jest bardzo dobre.

 

Jestem w sytuacji uprzywilejowanej, bo zrobiłam film przed pandemią. Dzięki temu dziś czuję się pewniej, niż gdyby przez pandemię przerwano mi zdjęcia. To byłaby katastrofa, a wielu ludzi się w takiej sytuacji znalazło.

 

Zaskoczyła mnie ta ulga jaką odczułam, że nie muszę tyle podróżować, że mogę siedzieć w jednym miejscu.

 

Podróżowaliśmy za dużo, robiliśmy za dużo, za szybko, i mieliśmy już tego dosyć. Pandemia – w pewnym sensie – to jest zmiłowanie nad nami. Zatrzymaj się człowieku, skup się. Ale u Ciebie znów teraz jest przyspieszenie. Twój nowy film „The Other Lamb” (tytuł polski „Córka Boga”), miał premierę on-line na Netflix. To pierwszy anglojęzyczny film Małgorzaty Szumowskiej.

 

Przed polską premierą na Netfllix przeżyłam premierę „The Other Lamb” w Ameryce na VoD. To było doświadczenie nie do opisania, niesamowite, bo film miał trafić do kin, a był w pierwszej fali „koronafilmów”, które w końcu zamiast do kin poszły na VoD. Ten odbiór filmu przez pandemię był tak intensywny, tak inny, że nasz prestiżowy amerykański dystrybutor kina niezależnego IFC – dystrybutor m.in. wszystkich filmów Larsa von Triera – powiedział, że nigdy nie mieliby takiego zainteresowania wokół filmu, gdyby nie był to tzw. Coronawirus film, czyli taki, który ze względu na pandemię miał premierą na VoD. Na początku byłam bardzo rozczarowana tym, że film nie wejdzie do kin, ale paradoksalnie okazało się, że zainteresowanie nim było większe. Poza tym prasa dużo pisała o kinach samochodowych, gdzie „The Other Lamb” był pokazywany, bo to jedyne kina, które działały w czasie pandemii w USA, a było naprawdę ciekawe. Znak czasu.

 

Cyfryzacja to wielkie przyspieszenie, możesz też robić film od razu z myślą, że będzie mieć premierę na platformie cyfrowej, a nie w kinie. Teraz więc zaczęłam myśleć nad takim modelem jako możliwym. Paradoksalnie mój film zobaczyło więcej widzów niż gdyby był w niszowych kinach w USA.

 

Efekt koronawirusa. Ta forma rozpowszechniania filmów na platformach skokowo zyskała na znaczeniu, a ciekawe czy to będzie efekt trwały.

 

Myślę, że kina wrócą, ale jednak w okrojonej, może bardziej elitarnej formie, szczególnie jak dotkną nas nowe fale czy nowe pandemie, to część rzeczy przerzuci się po prostu na cyfrowe platformy. Jeśli nie, to pewnie kino wróci do normy, czego sobie i nam życzę.

 

Ciekawe jak to się przełoży na wyraz artystyczny, jak reżyserzy będą myśleli o filmowaniu, o kadrowaniu, ze względu na to, że filmy będą oglądane między innymi na komputerach czy smartfonach.

 

Bez przesady, ludzie mają też kina domowe, więc myślenie twórców tak bardzo się nie zmieni.

 

Czytałam recenzje „The Other Lamb” w „The Guardian” i „New York Times”, i jeszcze inne, opinie były przeważnie pozytywne.

 

Dostaję taki wykaz recenzji i było ich około 100, większość pozytywnych. Byłam po prostu zaskoczona ich liczbą i zainteresowaniem za oceanem.

 

W Polsce natomiast jest trochę też ocen krytycznych: że film jest wtórny, że pewne motywy znamy już z „Midsommar” czy z dystopii „Opowieści podręcznej”.

 

Paradoksalnie jeszcze żaden z moich filmów nie miał tak dobrych recenzji w międzynarodowej prasie, jak „The Other Lamb”.

 

To już jest pewnego rodzaju tradycja, że masz o wiele lepsze recenzje za granicą niż w Polsce. Czy domyślasz się dlaczego tak jest?

 

Nie wiem. Zapytaj recenzentów. (śmiech) Ale to chyba tak już jest zawsze, że we własnym kraju najciężej się przebić, i oceniają cię w jakimś kontekście, którego nie ma poza Polską. To chyba normalne.

 

Robiłaś często filmy według własnego scenariusza, bywało, że we współpracy scenariuszowej z Michałem Englertem, także autorem zdjęć do Twoich filmów. Tu warto powiedzieć, że zdjęcia Michała do „The Other Lamb” ,urzekająco piękne, hipnotyzujące, zabierają nas z rzeczywistości i zanurzają w tej opowieści. A scenariusz napisała tym razem C.S. McMullen. W jednym z wywiadów przeczytałam, że byłaś szalenie podekscytowana, kiedy dostałaś jej tekst.

 

„ Szalenie podekscytowana” to brzmi, jak jakieś tłumaczenie z angielskiego, raczej się tak nie wyrażam, ale na pewno był dobrze napisany. Pierwszy raz dostałam scenariusz po angielsku, który mnie tak wciągnął, że chciałam go zrobić jako swój pierwszy anglojęzyczny film. Temat mnie „wziął” – historia młodej dziewczyny, jej procesu dojrzewania. Byłam podekscytowana spotkaniem z aktorką, bo uwielbiam Raffey Cassidy.

 

To historia o Pasterzu i jego owieczkach, o mężczyźnie i grupie jego córek oraz żon. Podział jest jednoznaczny: one go słuchają i ofiarowują się swemu Panu, on bierze. To odzwierciedla, w pewnym wykrzywieniu, tradycyjny podział ról męskich i kobiecych. Nie zrobiłaś filmu publicystycznego, ale jednak zapytam Cię o aktualność tego podziału. Czy jak patrzysz na polskie społeczeństwo, to masz wrażenie, że podział na tych, którzy biorą i te, które dają i poświęcają się, wciąż jakoś obowiązuje?

 

W polskim społeczeństwie bardzo to się odczuwa, przecież to są bardzo wdrukowane schematy. Uważam, że to jest bardzo duży problem w Polsce – mniej w dużych miastach, ale też jest obecny. Wcale nie widzę, żeby jakoś dużo się zmieniło, wbrew pozorom, wobec modelu patriarchalnego.

 

A jak to jest środowisku filmowym? Reżyserek w Polsce jest coraz więcej, ale ciągle niewiele. Te które są, to bardzo wyraziste osobowości twórcze. Czy jest różnica w tym, jak traktowane są reżyserki, w porównaniu do reżyserów płci męskiej? Czy zaobserwowałaś zmiany na przestrzeni lat, w Polsce i na świecie?

 

Moje doświadczenie w kraju jest niekorzystne na tle świata. Za granicą dzieje się bardzo dużo. Jest wprowadzone gender equality, przez to na przykład prawie połowa reżyserów seriali w Stanach Zjednoczonych, to muszą być kobiety. W studiach filmowych, jak Focus Feature, jest dokładnie to samo, i tak samo jest w Anglii. Naprawdę w pierwszej kolejności myśli się o tym ile kobiet jest w danym projekcie, jak to się rozkłada na wszystkie projekty firmy itd. Dzięki temu mogę wyjść w świat i to się dzieje. A w Polsce zawsze się stykałam z odwrotną sytuacją: irytowałam pewne osoby, jestem pewna, że gdybym była mężczyzną, tak by się nie działo.

 

Czy były traumatyczne przeżycia?

 

Gdy powiem, że coś jest traumatyczne, to od razu o tym zapominam, bardzo łatwo wypieram złe rzeczy w swoim życiu. Nie jestem typem osoby, która traumatyzuje się. A jednak… wielokrotnie poczułam niesmak. Z kolei za granicą to jest atutem: cudownie, że kobieta zdobyła tyle nagród, zrobiła tyle filmów. Mam więcej propozycji z zagranicy. Myślę, że jednak wiąże się to z płcią, może nie tylko z nią, ale częściowo na pewno.

 

Łączysz swoją twórczość z macierzyństwem tak, jakby jedno drugiemu wcale nie przeszkadzało, a przecież wiadomo jak angażujące jest jedno i drugie. Pracowałaś na planach filmowych będąc w ciąży. Jak reagowała ekipa?

 

Moja ekipa jest kochana, zrobiłam z nią wiele filmów i nie mogę powiedzieć złego słowa. Są mi totalnie oddani i to, że jestem kobietą wręcz pomaga. Jak byłam w ciąży opiekowali się mną w dwójnasób.

 

Ale słyszałam, że jak ktoś Ci się postawił, robiąc problem, że reżyser-baba, to wyrzuciłaś go z planu.

 

To było na początku, gdy robiłam „Szczęśliwego człowieka” i „Ono”. Rzeczywiście były tam takie osoby, które traktowały mnie protekcjonalnie, jako jakąś dziewczynkę – a byłam wtedy bardzo młoda – więc natychmiast te osoby ustawiłam. Jakieś komentarze „na radiu” padały w stylu „Pani reżyser nie wie, o co jej chodzi” – jak ktoś coś takiego palnął, to wyleciał z pracy w tym samym momencie. Wzięłam radio, zaprosiłam całą ekipę na plan i powiedziałam „temu panu dziękujemy”. A miałam chyba 28 lat, kto by się tego spodziewał po takiej dziewczynie wtedy? Pamiętam też, że jak byłam w ciąży, robiłam krótki film, przyszedł do mnie facet z ekipy i powiedział, że ciężarna powinna siedzieć w domu. Też został usunięty. To były moje początki. Potem zdobyłam tę swoją ekipę – wózkarzy, oświetlaczy, z którymi robiłam film za filmem, i to są bardzo lojalni ludzie. Mam jednak poczucie, że jak przychodzi młoda reżyserka – niekoniecznie młoda wiekiem, ale dorobkiem – to może mieć ciężkie przejścia z taką ekipą, gdzie jest pięćdziesięciu mężczyzn i żadnej innej kobiety.

 

Byłam na konferencji Festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie, podczas której kobiety-filmowcy opowiadały o tym, że są traktowane na planach z wyższością przez mężczyzn, którzy źle znoszą, że one podejmują decyzje. To były reżyserki, ale też operatorki. Czasami słyszały takie komentarze: weźmy ją do filmu, będzie fajnie, będzie jedna miła kobieta, dobrze wpłynie na atmosferę. O fachowości nic.

 

Na planach takie rzeczy dzieją się ciągle, lecą takie komentarze oraz nieprzyzwoite dowcipy. To źle, ale nie możemy przesadzić w drugą stronę. Bezwzględne domaganie się, żeby natychmiast i cały czas wszystko było politically correct, może sprawić, że nie będziemy się w stanie ze sobą porozumiewać i żadnego filmu nie da się nakręcić. Trzeba mieć do tego trochę dystansu. Ekipy techniczne to są faceci w strojach militarnych, oni przenoszą ogromne wózki, i są prostymi facetami, którzy pojmują świat na jasnych dla nich zasadach – mają swoje dowcipy, kody, którymi się porozumiewają, i bardzo ciężko byłoby to od razu zmienić. Powiem Ci, że miałam niezwykłe doświadczenie przy „The Other Lamb” z ekipą irlandzką. Część technicznych to były kobiety, na przykład wózkarka – bardzo silna babka – miała taki czerwony gwizdek. Gdy tylko padał jakiś dowcip, który ona uważała za seksistowski, to gwizdała. Ale to było normalnie na serio! (śmiech). Dlatego faceci musieli bardzo uważać. Tam jest ogromny strach, muszą się pilnować, żeby się źle nie odezwać. Skutek był taki, że mój asystent w ogóle unikał ze mną jakiejkolwiek gadki, która byłaby damsko-męska, na przykład nie mógł do mnie powiedzieć „Cześć, fajnie wyglądasz”, bo od razu byłby gwizdek i afera. On mi tłumaczył, że mają tak restrykcyjne przepisy wobec tego, co można, a czego nie można pomiędzy płciami, że tam w ogóle nie ma takich dowcipów. I oni jakoś sobie z tym poradzili. Tam komplementy, a tym bardziej tego rodzaju dowcipy nie funkcjonują, no chyba, że w jakimś głębokim podziemiu. Podejrzewam, że gdyby oni weszli na polski plan, to by padli.

 

Jesteś bardzo pragmatyczna. Nie bardzo ideologiczna!

 

Jestem pragmatyczną osobą i właściwie nie dopuszczam innej postawy. (śmiech) Zawsze bałam się osób przesadnie ideologicznych.

 

Czy jesteś za tym, aby były parytety płciowe w radach, gildiach filmowych, zarządach?

 

Trzeba zacząć odgórnie wprowadzać takie parytety w tych ciałach zarządzających. Ale nie jestem za sztucznymi parytetami, np. takimi, że w konkursie musi być połowa filmów kobiet, bo to irracjonalne, nawet nie ma tylu filmów zrobionych przez kobiety, więc nie można wprowadzać na siłę takiego rozwiązania.

 

Wróćmy do „The Other Lamb”. Główna bohaterka filmu miała przeprowadzone pranie mózgu, była jak inne kobiety w tej opowieści pod silnym wpływem indywidualności męskiej, owego Pasterza kobiecego stada owieczek – w tej roli piekielnie przystojny holenderski aktor Michiel Huisman. Ale ona w pewnym momencie się buntuje.

 

W tej historii interesowała mnie właśnie ona. Idę za nastolatką, Selah, która najpierw jest zafascynowana mężczyzną-guru, nie wiadomo czy jako ojcem, czy w znaczeniu erotycznym, czy jako bogiem, ale przychodzi rozczarowanie. Jednocześnie dostaje pierwszą miesiączkę i staje się kobietą. Tworząc Selah na ekranie, z pewnością wzięłam trochę z siebie. Raffey Cassidy ma coś ze mnie nastoletniej, nawet w sposobie chodzenia – trochę jak chłopak. Mnie głównie interesowała w tym scenariuszu jej droga, to, że mogę zrobić film z jej perspektywy. I to, że opowiada o kobiecej społeczności.

 

Film był zrealizowany na zamówienie?

 

Tak. Zupełnie czymś innym jest, jak robisz koprodukcje polsko-niemieckie czy inne filmy europejskie. Z „The Other Lamb” była inna historia. Ja zrobiłam niezależny film dla producenta Davida Lancastera – ma na koncie m.in. „Whiplash” – który wybrał mnie do tego projektu, ja się na to zgodziłam i zostałam zatrudniona do zrealizowania filmu. Realizowaliśmy go w Irlandii, której system kinematografii bardzo wspiera takie projekty. Nie byliśmy jedyną ekipą, było ich w tym samym czasie kilka, łatwiej się kręci w Irlandii niż w USA. Znalazłam się tam w zupełnie innym dla mnie świecie, jako reżyser wynajęty do opowiedzenia historii, nagle zostałam postawiona w takiej sytuacji: 25 dni zdjęciowych, 4 tygodnie przygotowawcze, realizujesz film, masz cały czas producenta na planie, częściowo to oni decydują o obsadzie, przynajmniej o głównych rolach, to nie jest już tylko twoja decyzja. Jesteś otoczona agentami, którzy plączą się po planie.

 

Agnieszka Holland była dotąd jedyną polską reżyserką, a może nawet i reżyserem polskim, zatrudnianym stale za granicą.

 

Agnieszka Holland już dawno ma za sobą te i inne znacznie większe doświadczenia. Teraz z łatwością porusza się w tamtym świecie. Zawsze pytam ją o radę, jeśli czegoś nie wiem. Jest bardzo pomocna. Na początku jednak musisz wszystko sobie wywalczyć. I tu się zaczynają schody, na ile dasz radę zachować wolność i swój integralny styl.

 

Kłóciłaś się?

 

Cały czas starałam się stawiać na swoim, inaczej nie dałoby się tego doprowadzić do takiej formy, w jakiej to jest. Zupełnie inny film by powstał. I tak nie wszystko udało mi się przewalczyć, a szkoda.

 

Aby uczynić klamrę z naszej rozmowy o roli i pozycji kobiet w filmie, powiem, że symboliczną à rebours sytuacją jest to, o czym opowiadasz w wywiadach – mam na myśli to jak Ciebie naznaczył Wojciech Jerzy Has. Ktoś z Twoich kolegów na studiach zapytał, dlaczego on tak Cię faworyzuje i dostał bardzo ciekawą odpowiedź.

 

Has powiedział: – Bo Szumowska ma ładne nogi. (śmiech). Będę się z tego śmiała do końca życia, bo jemu wolno było to powiedzieć, no to był Has. On nie musiał być politically correct, miał swoje widzi mi się, był dziwakiem, samotnikiem, ale też wielkim artystą. W tym, co powiedział nie było niczego, czym by mnie uraził.

 

Ale mogło to urazić tych, którzy takich nóg jak Ty nie mieli, a też mieli talent. Mam wrażenie, że Has jednak mówił to świadomie, po coś.

 

Oczywiście! Każdego mógł urazić, taki już był Has i tego poniekąd mnie uczył. Wielu kolegów pytało, dlaczego Szumowska dostała 4 z plusem za film, a ja 3? „Nie ma sprawiedliwości w tym zawodzie”, mówił Has zaciągając się papierosem, „są subiektywne wybory i gusty”. Ludzie chcą sprawiedliwości, i bardzo często słyszę: „A dlaczego on robi karierę? A dlaczego ona, przecież ona jest taka beznadziejna, ja tego nie rozumiem?”. Najwyraźniej do kogoś to jego, jej kino trafia. I koniec, kropka, pozamiatane. Czy trafia na festiwale, czy do szerokiego widza, czy do grona krytyków – byle mieć swojego widza. Znam dużo zdolnych ludzi, którzy się nigdy nie przebili. Z drugiej strony są takie filmy polskich reżyserów, którzy są hołubieni, a które mnie się nie podobają. Natomiast widzę, że trafiają do jakiejś publiczności, mają sukces, box office’owy czy festiwalowy. A to znaczy, że te filmy mają swojego odbiorcę. To mi się wydaje pragmatyczne – ja nie muszę lubić tego czy innego kina, ale też nikt nie musi lubić mojego kina. A jednak najwyraźniej jest zapotrzebowanie na moje kino – film „The Other Lamb” sprzedał się na cały świat. Oczywiście na pewno pomógł w tym fakt, że był po angielsku.

 

Dla mnie było ciekawe, że miałam premierę tego filmu na festiwalu w Toronto, który jeszcze zdążył się odbyć przed pandemią – w sekcji Special Presentations, która jest bardzo prestiżowa i trafiają do niej najważniejsze filmy roku, rzeczywiście są takie filmy, które później dostają m.in. Oscary. Tam był „Jojo Rabbit”, „Judy”, cała plejada. Bardzo się cieszyliśmy, że nam się udało znaleźć w tej sekcji, byłam w niej także z filmem „Body/Ciało”. I mówię: „Słuchajcie, ja już byłam w tej sekcji, co wy mi mówicie, że to jest jakiś cymes”. Ale różnica była taka, że tamten to nie był film anglojęzyczny, więc zainteresowanie „The Other Lamb” było o wiele większe. Trochę szkoda, że język angielski ma aż taki wpływ, może „Parasite” to zmieni – być może będzie jednak większe otwarcie na czytanie napisów, czyli że możesz robić film we własnym języku, i ludzie będą chcieli go oglądać z napisami.

 

Jakieś 10 lat temu rozmawiałam w Hollywood z oscarowym operatorem Januszem Kamińskim, i on powiedział, że udzieliłby jednej rady polskim filmowcom: „róbcie filmy po angielsku”. Wydawało mi się, że to nie jest dobry pomysł, że zginęłaby przez to specyfika narodowa.

 

Bo my nie powinniśmy robić filmów po angielsku. Powinniśmy robić filmy po polsku, tak jak Paweł Pawlikowski, i ma z nimi sukces międzynarodowy, trzeba więc zmierzać definitywnie w tym kierunku. Mówię tylko, że jak ja miałam doświadczenie bycia reżyserem do wynajęcia przy filmie amerykańskim, niezależnym, niskobudżetowym i zrobiłam film po angielsku, to otworzyło wiele drzwi, które przedtem były zamknięte. Czy to są jakieś lepsze drzwi? Tego nie wiem. A z kolei na pytanie, czy zrobię kolejny anglojęzyczny film odpowiadam: tak, zrobię, na pewno, jak się uda. Mi się to doświadczenie podobało.

 

Przewija się w tej rozmowie Twoja siła, pragmatyzm i pozytywne podejście do życia, które pozwala przeskakiwać przez kolejne przeszkody jak w biegu przez płotki. Co Ci dało tę siłę ? Albo kto?

 

Jeśli chodzi o skoki przez płotki, to uprawiam dużo sportu i gdybym nie była filmowcem, chciałabym być sportowcem. A tak serio… trudno powiedzieć, co mi dało siłę, ale wydaje mi się, że w dużej mierze Ojciec, Has, Michał Englert, mój syn.

 

Mężczyźni!

 

Czerpię siłę z mężczyzn i dzięki temu jestem od nich silniejsza. Mąż mówi, że czerpię nadal, hehe. Może to jest jakaś metoda. (śmiech) Wysysać energie z mężczyzn.

 

Mateusz Kościukiewicz włącza się do rozmowy, słychać jego głos spoza zasięgu kamery laptopa:

 

Wysysaj ze mnie – jeszcze i ze 40 lat.

 

Mateusz, trzymaj się, pozdrawiamy (śmiech). Małgosiu, chciałam Cię jeszcze zapytać o piractwo. O ile wiem, na początku swojej drogi uważałaś, że każdy powinien mieć dostęp do Twoich filmów i nie masz z tym problemu. Czy dzisiaj to się zmieniło, czy widzisz problem z tym, że ludzie je piratują ?

 

Żałuję oczywiście, jeśli tak się dzieje, bo tracę na piractwie i rozumiem działalność Legalnej Kultury, więcej powiem: sama niczego nie piratuję. Natomiast jako człowiek pragmatyczny, obawiam się, że jest to nie całkiem do zatrzymania. Nie wiem, co trzeba by zrobić, żeby te wszystkie zabezpieczenia działały skutecznie. Trochę taka walka z wiatrakami. To, co mówi Jacek Dukaj o świecie przyszłości wydaje mi się słuszne, mianowicie, że wszystko przenosi się w przestrzeń on-line, a pandemia to bardzo przyspieszyła. Ludzie będą pracować coraz więcej zdalnie, co sprzyja ściąganiu treści, także nielegalnie. Z drugiej strony może właśnie to, że jest tyle serwisów VoD, tyle platform udostępniających filmy, spektakle, muzykę za nie takie znów duże pieniądze, ale za to w dobrej jakości, sprawi, że nie będzie się opłacało piratować.

 

Zaproszono Ciebie i Michała Englerta do projektu HBO „W domu” – 14 reżyserów, 14 filmów o pandemii. Jaki jest Wasz pomysł, czy możesz cokolwiek zdradzić ? Kręcicie w przestrzeni domowej?

 

HBO a szczególnie Iza Łopuch zachowała się super proponując nam w tym trudnym czasie jakaś robotę. Pomysł, żeby sfilmować niejako swoje uczucia, stan na początku lockdownu, był bardzo trafiony. My z Michałem, będąc na Mazurach skupiliśmy się na przyrodzie… w filmie zagrał mój syn i okno, czyli chłopiec z widokiem. Więcej nie zdradzę.

 

Rozmawiała Joanna Sławińska, dziennikarka Polskiego Radia

Autorka zdjęcia: Brigitte Lacombe

Publikacja powstała w ramach Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura. Legalna Kultura promuje idee, wartości i postawy ważne dla wszystkich użytkowników kultury w cyfrowej rzeczywistości. Zwraca uwagę, że wolność i powszechny dostęp do kultury budują także zobowiązania – przede wszystkim wobec jej twórców.